ciekawostki

Piątek, Luty 12, 2016, 18:14
Maria Stypułkowska-Chojecka, ps. Kama5 lutego 2016 roku zmarła Maria Stypułkowska-Chojecka, łączniczka batalionu "Parasol" Armii Krajowej, "morowa panna", jak mówiono o takich jak ona w Powstaniu Warszawskim. Rozmawiałem z nią w 2004 roku, w 60. rocznicę zamachu AK na "kata Warszawy". 17-letnia Marysia brała udział w tej akcji...

Pamiętam to wrażenie, kiedy zaprosiła mnie do swojego małego mieszkania niedaleko Placu Teatralnego w Warszawie. Nigdy bym nie pomyślał, że ta sympatyczna starsza pani, która bardziej przypominała babcię rozdającą cukierki wnuczkom, należała do oddziału likwidującego hitlerowskich dygnitarzy i pod pseudonimem Kama uczestniczyła w siedmiu akcjach bojowych polskiego podziemia. "Nie robiłam nic niezwykłego" – przyznawała z uśmiechem...

MARIUSZ NOWIK: Franz Kutschera był ważnym dygnitarzem, dowódcą warszawskiej policji i SS. Wiedziała Pani, w kogo wymierzona jest ta akcja?

MARIA STYPUŁKOWSKA-CHOJECKA: Aleksander Kunicki, pseudonim Rayski, kierownik komórki wywiadowczej "Parasola", poinformował nas dokładnie, o kogo chodzi. Powiedział, że powinniśmy mieć świadomość, że musimy go zlikwidować nie tylko dlatego, że jest to generał w mundurze, funkcjonariusz SS, ale przede wszystkim dlatego, że na mocy jego rozporządzeń i rozkazów każdego tygodnia na ulicach rozstrzeliwano około 300 osób. Doskonale wiedzieliśmy, o kogo chodzi.

Powstanie Warszawskie. Żołnierze z batalionu „Parasol” po wyjściu z kanału na ul. Wareckiej. Pośrodku Maria Stypułkowska, ps. Kama; po prawej Krzysztof Palester, ps. Krzych
Powstanie Warszawskie. Żołnierze z batalionu AK "Parasol" po wyjściu z kanału przy ul. Wareckiej. Pośrodku Maria Stypułkowska, ps. Kama; po prawej Krzysztof Palester, ps. Krzych (źródło: Wikimedia Commons)


Miała Pani wówczas 17 lat. Walka konspiracyjna to nie było chyba typowe zajęcie dla nastolatki w czasie wojny?


Ja bym powiedziała, że raczej typowe. Może nie udział w tego rodzaju akcjach, ale taka postawa młodych ludzi, harcerzy, brała się z wewnętrznej potrzeby działania. Było tak zresztą nie tylko w Warszawie, ale w całej Generalnej Guberni. (...) Po raz pierwszy zetknęłam się z okrucieństwem wojny, gdy moja koleżanka, Helena Jerome, 11-letnia dziewczyna, została ranna wskutek ostrzału niemieckiego. Tak poważnie, że trzeba było jej amputować nogę. Usłyszałam wtedy, jak tłumaczyła matce: "Nie martw się, mogło być gorzej. Mogłam stracić oczy, ręce. A to, że nie mam nogi? Dostanę protezę, będę mogła chodzić, nawet tańczyć". I to mówiła 11-letnia dziewczyna, rozumie pan? Wtedy pojęłam, jak straszną rzeczą jest wojna. (...)

Jak trafiła Pani do konspiracji?

Przed wojną byłam w harcerstwie, w drużynie imienia generała Sowińskiego. Chodziłam do szkoły powszechnej przy Młynarskiej w Warszawie. Ale żeby zostać harcerzem, trzeba było na to zasłużyć dobrymi stopniami i wzorowym zachowaniem. Wychowawca też powinien wyrazić na to zgodę. Najpierw musiałam zasłużyć na noszenie chusty, potem szarej harcerskiej sukienki i lilijki. Po przejściu tych prób otrzymałam prawo do noszenia munduru, a po obozie harcerskim – krzyża harcerskiego. (...) Do konspiracji należała część mojej drużyny. Najpierw w porozumieniu z koleżankami zaczęłyśmy uczyć przedmiotów szkolnych młodsze dzieci z mojej szkoły, przekazując im treści nauczania wyłączone z programu przez okupanta. Jeszcze wtedy nie wiedziałam nawet, że to się nazywa "komplety". Potem założyłyśmy zastępy harcerskie, organizowałyśmy różne gry i zabawy. I tak się zaczęło. Po jakimś czasie zajmowałyśmy się już działaniami sabotażowymi. Pisałyśmy hasła na murach, gazowałyśmy kina.

Sama przepędzała Pani Niemców z kin?

Do kin chodziłam z moim stryjecznym bratem. Ja szłam w charakterze obstawy, on z odpowiednio przygotowanymi, nazwijmy to "jajeczkami". Siadaliśmy jak najbliżej ekranu, on rozbijał to, co trzymał w kieszeni i niepostrzeżenie wychodziliśmy z tłumem. A w kinie przez trzy, cztery dni unosił się okropny zapach zgniłych jaj.

Łapanka w Warszawie, rok 1941 (źródło: The New York Public Library)

Łapanka w Warszawie, rok 1941 (źródło: The New York Public Library)


Czy rodzina zdawała sobie sprawę, w czym Pani uczestniczy?

Podpisałam zobowiązanie, że nikomu o tym nie powiem. Nikt w moim domu o tym nie wiedział. Nawet ojciec, który był bardzo domyślnym człowiekiem. Tylko pewnego dnia, gdy zobaczył, że wychodzę z domu rano bez śniadania, powiedział po moim powrocie: "No tak. I znów było głośno na mieście". Dał mi w ten sposób do zrozumienia, że domyśla się, po co tak często wychodzę. Ale na mieście zdarzały się akcje prowadzone nie tylko przez "Parasol". Nasz batalion przygotował trzynaście akcji.

Nie wszystkie się powiodły.

Nie udała się na przykład akcja na Waltera Stamma (funkcjonariusza SS odpowiadającego za likwidację polskiego ruchu oporu – przyp. MN). Koledzy nie dotarli do jego mieszkania, w czasie odwrotu wielu ich zginęło. Stamm mieszkał w budynku naprzeciwko budynku gestapo i codziennie pokonywał tylko szerokość ulicy. Tak się bał. Nie udała się także w Krakowie akcja na generała SS Wilhlema Koppego, szefa gestapo i policji Generalnej Guberni. Nie mówiłam, co robię, w jakim jestem oddziale. Mówiłam natomiast, że bawię się w harcerstwo. Robiłam to, co do mnie należało i ani przez chwilę nie sądziłam, że jestem bohaterką. Inne dziewczyny narażały się bardziej. Codziennie na przykład nosiły broń na ćwiczenia. Dźwigały teczki wypełnione bronią. W każdej chwili mógł je zrewidować patrol. "Dewajtis" kiedyś jechała na strzelnicę i tramwaj został zatrzymany przez żandarmów. W tym samym tramwaju były dwie inne łączniczki – "Kaja" i "Maja". Niemcy weszli do wagonu, a one zostawiły teczki z bronią i wyszły. "Dewajtis" wzięła teczki i gdy zobaczyła, że Niemcy wszystkich sprawdzają, postawiła je na nasypie, bo tramwaj zatrzymano przy nasypie nad Wisłą, i zsunęła nogą. Dziewczęta były bardzo bojowe. (...)

Stanowiła Pani z drugą łączniczką – "Dewajtis", czyli Elżbietą Dziębowską – znakomity duet wywiadowczy...

Znałyśmy się doskonale. Zarówno swoje reakcje, jak i typowe ruchy. W czasie obserwacji i podczas akcji widziałyśmy siebie z daleka i w umówiony sposób przekazywałyśmy sobie informacje. (...) To pomagało nam w prowadzeniu rozpoznać. Akcja na Kutscherę była o tyle trudna, że przeprowadziliśmy ją w dzielnicy, z której wysiedlono wszystkich Polaków. Patrole niemieckie były wszędzie. W alei Szucha po jednej i po drugiej stronie przebywali sami Niemcy. W budynku obecnego ministerstwa edukacji mieściła się siedziba gestapo.

Wizyta Heinricha Himmlera w niemieckim obozie koncentracyjnym Mauthausen-Gusen w 1941 roku. W długim płaszczu ówczesny Gauleiter Karyntii Franz Kutschera

Wizyta Heinricha Himmlera w niemieckim obozie koncentracyjnym Mauthausen-Gusen w 1941 roku. W długim płaszczu ówczesny Gauleiter Karyntii Franz Kutschera (źródło: Bundesarchiv)


Może to pytanie zabrzmi naiwnie, ale czy nie bała się Pani? Wiedziała Pani przecież, czym grozi schwytanie przez gestapo.

To nie była moja pierwsza akcja. Wzięłam udział w siedmiu akcjach przeciwko gestapo. A bali się wszyscy warszawiacy. Nigdy nie wiadomo było, czy po zjedzeniu śniadania i wyjściu na ulicę wróci się do domu. Wszyscy wiedzieliśmy, co dzieje się za murami Pawiaka, dochodziły do nas informacje, jak przesłuchuje się więźniów na Szucha. Wiedzieliśmy o Oświęcimiu i innych podobnych miejscach. Wiedzieliśmy, że pod Warszawą, w Wawrze, rozstrzelano stu Polaków za przypadkową śmierć dwóch niemieckich żołnierzy. Pamiętam takie spotkanie w domu "Orkana", który potem został śmiertelnie ranny w czasie akcji na Stamma. Na podłodze w jego pokoju leżały niemieckie flagi zerwane z różnych urzędów. W kraju hitlerowcy, represje, więzienia, obozy koncentracyjne, a tu grupa młodych ludzi chodzi po flagach ze swastyką. Obrazek jakby teatralny. Ale nie miało to nic wspólnego z teatrem. Gdy deptaliśmy te flagi, czuliśmy się jak zwycięzcy.

Po śmierci szefa SS i policji dystryktu warszawskiego wstrzymano wobec Polaków represje, w których specjalizował się Kutschera.

Tak, podobnie było po zlikwidowaniu Bürkla, zastępcy komendanta Pawiaka. Bürkl miał dziwny sposób zabawiania swoich gości. Wyprowadzał ich na podwórze, gdzie wpędzano też grupę więźniów, którym kazał wspinać się na hałdę gorącego żużlu prosto z pieca. Więźniowie parzyli się i zsuwali po żużlu.Tych, którzy spadli, szarpały psy. Na koniec "zabawy" strzelał do tych więźniów. Po akcji na Bürkla nikt nie miał odwagi kontynuować takich represji. Inny gestapowiec – Ernest Weffels – specjalizował się w torturowaniu kobiet osadzonych na Pawiaku. Szczególnie bił i kopał kobiety w ciąży. Przez mur Pawiaka szły grypsy, żeby w jakiś sposób ratować kobiety. Co można było zrobić innego, jak zlikwidować Weffelsa?

Pełna wersja wywiadu ukazała się w 2004 roku w weekendowym "Magazynie Trybuny" (nr 5/113)


Brak komentarzy.
(*) Pola obowiązkowe
Ta strona może korzystać z Cookies.
Ta strona może wykorzystywać pliki Cookies, dzięki którym może działać lepiej. W każdej chwili możesz wyłączyć ten mechanizm w ustawieniach swojej przeglądarki. Korzystając z naszego serwisu, zgadzasz się na użycie plików Cookies.

OK, rozumiem lub Więcej Informacji
Śledź nas na Twitterze
Znajdź nas na Facebooku
Informacja o Cookies
Ta strona może wykorzystywać pliki Cookies, dzięki którym może działać lepiej. W każdej chwili możesz wyłączyć ten mechanizm w ustawieniach swojej przeglądarki. Korzystając z naszego serwisu, zgadzasz się na użycie plików Cookies.
OK, rozumiem