fakty

Niedziela, Listopad 3, 2024, 18:00
Katastrofa autobusu w SadownemTa katastrofa poruszyła całą Polskę. "Wczoraj rano całą Warszawę zaalarmowała hiobowa wieść o tragicznej katastrofie autobusu, który pod Sadownem wpadł do dawnego głębokiego koryta Bugu" – pisał dziennik "Dzień dobry" w sierpniu 1934 roku. Autobusem z Łomży do Warszawy jechało 21 osób. Zginęło 18.

Wszystko rozegrało się 8 sierpnia 1934 roku.

"Wczoraj rano całą Warszawę zaalarmowała hiobowa wieść o tragicznej katastrofie autobusu, który pod Sadownem wpadł do dawnego głębokiego koryta Bugu. Już pierwsze wiadomości z miejsca tragicznego wypadku pozwoliły nam zorjentować się, że jest to jedna z najstraszliwszych i największych katastrof autobusowych, jakie dotychczas miały miejsce na terenie Polski" – pisało "Dzień dobry" w artykule opatrzonym rozbudowanym nagłówkiem "Na miejscu strasznej katastrofy pod Sadownem nurek marynarki wojennej próbuje dotrzeć do zatopionego z 15 pasażerami autobusu".




Dziennik od razu podawał szczegóły:

"Autobusem marki GMC, ze znakiem rejestracyjnym BŁ. 77.077, stanowiącym własność Jadwigi Piechowicz z Ostrowi Mazowieckiej, Józefa Kraszewskiego, Moszka Bruna i Moryca Garbusa, wszystkich zamieszkałych w Łomży, o godz. 8-ej rano wyjechało z Łomży w kierunku Warszawy 18-tu pasażerów".


Za kierownicą siedział Czesław Chyliński. Nie wiadomo, czy był doświadczonym szoferem, ale na pewno nie znał dobrze trasy, bo jak napisało "Dzień dobry", "na tym szlaku jechał dopiero czwarty dzień".




Autobus prawdopodobnie tuż po godzinie 9 minął Ostrów Mazowiecką, Wrochy i zbliżał się do miejscowości Sadowne. Musiał pokonać drewniany most nad Bugiem. Mostem jechali trzej rowerzyści – Tadeusz Kołodziejczyk, Ładysław Kołodziński i Stanisław Marszewski. Widzieli, jak potężny pojazd wtacza się na przeprawę lewym pasem, nieprzepisowo, ale zgodnie z rutyną większości kierowców pokonujących most pod Sadownem, ponieważ – jak wyjaśniała gazeta – "od strony Ostrowi po prawej stronie przyczółka mostowego rosną liczne drzewa, a także teren jest nieco wzniesiony".

Wszystko rozegrało się na oczach rowerzystów.

"Była właśnie godzina 9 min. 20, gdy autobus wjeżdżając na most z szybkością około 40 klm. na godzinę (według relacyj naocznych świadków) nagle zachwiał się, zatoczył jak pijany i z całym impetem wpadł na lewą barjerę, która oczywiście nie wytrzymała naporu tak olbrzymiego ciężaru, pękła na przestrzeni mniej więcej 20 mtr. i cały wóz ze straszliwym łoskotem pękającego szkła i krzykiem pasażerów, spadł do wody".
"Stało się to w mgnieniu oka, tak szybko, że nieliczni przechodnie nieomal, że nie zauważyli tego. Jedynie trzech młodych ludzi, przejeżdżających właśnie przez most na rowerach, stało się bezpośrednimi świadkami tragicznej katastrofy i oto wszyscy trzej nie namyślając się ani chwili, porzucili rowery, błyskawicznie ściągnęli z siebie odzienie i skoczyli na ratunek ofiarom tragicznej katastrofy".

Kołodziejczyk, Kołodziński i Marszewski natychmiast rzucili się na pomoc.

"Jeszcze jak wskoczyliśmy, to czułem ten wir wodny, co się zrobił po upadku autobusu. Otworzyłem oczy, ale i tak nic nie widziałem, tylko nagle coś się o mnie otarło. Ucapiłem się za to 'coś' ręką, no i pod górę, z trudem, bo okazuje się, że ciągnąłem za ramię wielkiego mężczyznę, który szarpał się gwałtownie. Potem trochę przycichł. To był Brun, współwłaściciel autobusu. Trzymał w ręku garść dętek i te go tak ciągnęły na powierzchnię. Prawie równocześnie kolega wyciągnął szofera Chylińskiego, który miał mocno rozwaloną i krwawiącą dłoń. Kiedyśmy go położyli na trawie, patrzał na nas błędnym wzrokiem, a potem zerwał się i zaczął tłuc głową o drzewo. Najpóźniej został wydobyty Josek Szklaniewicz. Był już siny i nie dawał śladów życia. Raz-dwa zabraliśmy się do sztucznego oddychania. Wyleliśmy z niego pewno półtora kubła wody. Pomagali nam miejscowi ludzie, co już się zbiegli. Szklaniewicz zaczął dyszeć ciężko, urywanie, więc zaraz go położyliśmy na furmankę i do szpitala, do Ostrowi" – opowiadał potem jeden z nich w dzienniku „5ta Rano. Codzienne Pismo Ilustrowane".




W tym miejscu rzeka była głęboka, tworzyła przypominające jezioro rozlewisko. Mężczyznom udało się wyciągnąć tylko trzy osoby – poranionego potłuczonym szkłem szofera Chylińskiego, współwłaściciela autobusu Moszka Bruna i jednego pasażera, Joska Szklaniewicza.

"Poza tymi trzema nie udało się uratować nikogo więcej" – pisało "Dzień dobry".






Policja, karetki pogotowia, okoliczni mieszkańcy szybko zjawili się na miejscu katastrofy, ale nie dało się wiele więcej zrobić. Dostęp do zatopionego pojazdu był utrudniony, ponieważ – jak zwracali uwagę dziennikarze – "autobus znajdował się na znacznej głębinie". Starano się podnieść go na linach konopnych, ale nie utrzymały ciężaru wraku. Próby trwały przez cały dzień i całą noc. Bezskutecznie.

Następnego dnia trasą od strony Warszawy na miejsce katastrofy przyjechała grupa ratownicza nurków ściągniętych z Gdyni.

"Około godz. wpół do 3-ej przybyła z Warszawy ekipa ratownicza marynarki wojennej. Na samochodzie ciężarowym, oprócz przyrządów ratowniczych, wielkich szpul ze stalowemi linami, pompy powietrznej, używanej przez nurków, i kufra ze strojem nurka, znajduje się trzech starszych marynarzy oraz bosman z plutonu nurków komendy portu wojennego w Gdyni. Dowódcą tej ekipy jest por. Stanisław Lipkowski" – relacjonowało "Dzień dobry".



Dziennik opublikował na czwartej stronie fotografię nurka w kombinezonie i metalowym hełmie. Powietrze do oddychania tłoczono mu przez dołączoną do hełmu elastyczną rurę. "Nurek w pełnym rynsztunku na chwilę przed pierwszem zejściem na dno rzeki" – brzmi podpis pod zdjęciem.




Niestety, mimo starań nurka nie udało mu się dostać do wnętrza pojazdu, bo okazało się, że rozlewisko jest głębokie na osiem metrów. Autobus osiadł na dnie, w grubej warstwie mułu.

"Nadchodzi zmrok" – notował dziennikarz. "Nad wodnym grobem ofiar tragicznej katastrofy rozpalają się setki płomieni. To ludność miejscowa, nie chcąc opuścić stanowisk, siedzi na wybrzeżu, paląc świece, łuczywa, a nawet kilku wieśniaków rozpaliło wielkie ognisko. Płomienie odbijają się krwawem refleksem w czarnej toni jeziora...".






Informacje o katastrofie rozpaliły dzienniki w całej Polsce. Wychodzący w Ostrowie Wielkopolskim "Dziennik Ostrowski" napisał 14 sierpnia 1934 roku o "Przerażających odkryciach dokonanych przez marynarzy-nurków". Powołując się na doniesienia Polskiej Agencji Telegraficznej, gazeta pisała o finale akcji na Bugu. "Wczoraj o godz. 12-tej w poł. wydobyto zatopiony autobus z dna rozlewiska Bugu. Do godz. 16 zdołano wydobyć 16 ofiar. (...) W wyciągniętym z dna stawu autobusie znajdowało się 11 osób. Pięć osób znaleziono na dnie".



Autobus udało się wydobyć dopiero trzeciego dnia po tragicznym wypadku. "Dziennik Ostrowski" ze szczegółami opisywał akcję.

Oddajmy głos autorowi artykułu.

"Sytuacja była o tyle ułatwiona, że autobus stał skierowany przodem ku brzegowi rzeki, nie trzeba więc było go wykręcać. Podczas zakładania łańcucha nurek natrafił na jakieś zwłoki, leżące pod podwoziem. Magierski [nazwisko nurka – przyp. aut.] ugrzązł nogą w plandece autobusu i musiał przecinać plandekę nożem marynarskim, aby uwolnić się z uwięzi.

Drugi koniec łańcucha założono na bęben maszyny i kilku żołnierzy oraz strażaków z miejscowej straży ogniowej ochotniczej zaczyna go nawijać. Na wodzie ukazują się pęcherzyki i tłuste plamy od benzyny i oliwy, co było dobrą wróżbą. – świadczyło to bowiem, że samochód ruszył z miejsca i posuwa się ku brzegowi. W pewnej chwili łańcuch nie wytrzymał natężenia i pękł, wpadając do wody. Trzeba było całej godziny na odnalezienie końca zerwanego łańcucha. Poszukiwali go marynarze bosakami. W celu uniknięcia powtórnej takiej ewentualności na łańcuchu umocowano specjalny pływak. Znów łańcuch idzie na bęben i znów zaczyna się dalsze przyciąganie autobusu do brzegu. Woda faluje coraz bardziej, fale posuwają się ku brzegowi. Amatorzy nurkowie coraz to wskakują do wody bliżej brzegu i stwierdzają, że autobus dachem sięga już prawie powierzchni wody. Praca trwa w dalszym ciągu.

Wreszcie na krótko przed godziną 12-tą z wody wynurza się barjerka dachu autobusu, tj. bagażnik. Na obu brzegach tysiączne tłumy wydają krzyk rozpaczy. Wszyscy zaczynają bieg w kierunku, gdzie wychylił się z wody autobus. Policja staje sznurem, robiąc kordon z karabinów. To powstrzymuje napór tłumu. Tymczasem autobus wynurza się coraz bardziej. Około godziny 12.30 już połowa autobusu znajduje się ponad powierzchnią wody.

Zaczyna się najtragiczniejszy moment.

Policja i żołnierze wydobywają z wnętrza autobusu zwłoki zatopionych pasażerów. Tłum krzyczy. Sprawia to wstrząsające wrażenie. Zwłoki utopionych są opuchłe od wody, zielonkawe i sine.

Tłum napiera. Policja z trudem powstrzymuje napór. Wszyscy, których najbliżsi zginęli w katastrofie, napierają, aby rozpoznać utopionych. Nad brzegiem rozgrywają się wstrząsające sceny. Krzyki, jęki, spazmy, pisk, wrzask, wycie i rozpaczliwe zawodzenie.

Do godziny 1-szej wydobytych jest już 12 trupów. Jeszcze godzina i znów 3 trupy znajdują się na lądzie. Są to Jojne Rotszyld z Łomży, Jakób Abkiewicz z Łomży i Bronisław Łuba z Łomży".Zginęło w sumie 18 osób. Przeżyło tylko trzech mężczyzn wydobytych przez Kołodziejczyka, Kołodzińskiego i Marszewskiego. Byli to szofer Chyliński, współwłaściciel autobusu Braun i pasażer Szlankiewicz z Kolna".

Wychodzący w Krakowie "Ilustrowany Kuryer Codzienny" napisał w poniedziałek 13 sierpnia 1934 roku na pierwszej stronie: "Autobus-trumna został wydobyty". A nieco dalej w numerze:

"Po wydobyciu autobusu przeprowadzono dokładne oględziny autobusu, które częściowo potwierdziły wyjaśnienia aresztowanego szofera autobusu Chylińskiego. Okazało się, że lewa opona na przedniem kole była pęknięta i to nagłe pęknięcie opony prawdopodobnie spowodowało katastrofę".

 


"Ilustrowany Kuryer Codzienny" zamieścił także relację korespondenta z Łomży. "Wstrząsające sceny na pogrzebie ofiar" – napisał.



"W sobotę odbył się w Łomży pogrzeb 6 ofiar katastrofy autobusowej pod Sadownem. W pogrzebie uczestniczyło przeszło 10.000 osób chrześcijan i żydów. Podczas pogrzebu wszystkie sklepy i warsztaty były zamknięte. Na cmentarzu żydowskim rozgrywały się straszne sceny.

Biskup łomżyński Stanisław Łukomski złożył za pośrednictwem delegowanego specjalnie przedstawiciela kurji biskupiej wyrazy współczucia gminie żydowskiej.

Również w Ostrowi Mazowieckiej odbył się z udziałem olbrzymich tłumów pogrzeb ofiar pochodzących z tego miasta. Na cmentarzu żydowskim w czasie składania trumien do grobów rozgrywały się wstrząsające sceny".

Brak komentarzy.
(*) Pola obowiązkowe
Ta strona może korzystać z Cookies.
Ta strona może wykorzystywać pliki Cookies, dzięki którym może działać lepiej. W każdej chwili możesz wyłączyć ten mechanizm w ustawieniach swojej przeglądarki. Korzystając z naszego serwisu, zgadzasz się na użycie plików Cookies.

OK, rozumiem lub Więcej Informacji
Śledź nas na Twitterze
Znajdź nas na Facebooku
Informacja o Cookies
Ta strona może wykorzystywać pliki Cookies, dzięki którym może działać lepiej. W każdej chwili możesz wyłączyć ten mechanizm w ustawieniach swojej przeglądarki. Korzystając z naszego serwisu, zgadzasz się na użycie plików Cookies.
OK, rozumiem